Opowiadanie Stara droga

STARA DROGA

Niegdyś główna droga przez wieś, łącząca „górę” i „dół”, prowadząca od północy na południe do centrum wsi. Latem zakurzona, wiosną i jesienią tonąca w błotnistych kałużach, zimą zawiana śnieżnymi zaspami. Kolebały się na jej koleinach wozy, zostawiały ślady końskie podkowy, ale nade wszystko wydeptywały ją stopy ludzi wędrujących do szkoły, do kościoła, na cmentarz. Stara droga pomiędzy obejściami i płotami, za którymi uwijali się ludzie.

Musiało minąć wiele lat, by doczekała się smołówkowego „dywanika”, a w końcu asfaltowania. Cicha stara droga, która w miarę, jak stawała się wygodniejsza, coraz bardziej się wyludniała.

Ożywia się co roku, jesienią; staje się drogą cmentarną. Z końcem października, we Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny ciągną nią, jak niegdyś, gromady ludzi. Ktoś wymyślił, aby w Wielkim Poście była Drogą Krzyżową – bo też nadaje się do tego wyjątkowo; wie o tym każdy, komu przyszło wracać nią „ze wsi”. I tak, co roku ożywa też na wiosnę. Każdej wiosny, ale nie tej… I w Zaduszki będzie pusta… niejeden, jak ja, powędruje po niej w te dni myślami…

Chodzę tą drogą od dzieciństwa. Znam każdy jej kawałek, każde obejście przy drodze. I ludzi. Ale chodzić nią lubię coraz mniej… Bo i ludzi, tych, którzy byli „od zawsze”, przy tej starej drodze, mniej…

I choć odległość ta sama, góra jakoś coraz trudniejsza do pokonania. Dawniej jakoś wędrówka na nią się tak nie dłużyła. Często była okazja zatrzymać się, zamienić parę słów z kimś za kolejnym płotem.

A dziś… właściwie w każdym mijanym domu ktoś ubył.

Pan Edward, prawy, spracowany człowiek, posiadający dużo życiowej mądrości, przeniósł się na cmentarz, z którym żył „po sąsiedzku”…

Dom naprzeciwko, połączony ze stodołą rosnącym w nieopanowanym tempie winogronem, obumiera w samotności…

Nie ma pana Stanisława, z którym parę słów wypadało zamienić, mijając go, gdy spacerował z pieskiem. Dożył „słusznego wieku”, czego nie dało się powiedzieć o jego synach… Leszek, mój kolega „ze szkolnej ławy” ledwie czterdziestkę przekroczył…

Nie ma pana Franciszka, przy którym nie sposób było się nie zatrzymać, kiedy zachęcająco pytał: „I cóż tam słychać w pięknym świecie?”

Nie ma pana Stanisława, pogodnego i życzliwego starszego pana, mimo swoich lat ciekawego świata. „Zajrzy pan do nas?” – pytałam pod koniec jego życia. „Dziołcho, jo już mom 90 lat, już nie te siły, nie chodze daleko. Ale zajrze”. Sympatyczne były te jego wizyty, urocze pogawędki. Już nie zajrzy…

Nie ma pana Franka. „Cześć dziewczyno! ” – mawiał do spotkanych sąsiadek, niezależnie od ich wieku. Rozmowny, sympatyczny, pracowity człowiek.

Nie ma pana Józefa, którego życie na wiele lat skazało na zmaganie z chorobą. Pamiętam z dzieciństwa, jak jego donośny śpiew rozlegał się z krzesełka na chórze na cały kościół.

Nie ma pana Edwarda, siedzącego przy oknie i wołającego: „Maryś, nie leć tak! Chodź tu, pogadamy chwile!”

Nie ma jego żony, pani Zosi, kobiety, która tak chętnie dzieliła się z innymi. „Jak będziesz wracała, to wstąp, dam ci parę wczesnych ziemniaków, ukopałam dziś, spróbujesz moich”.

Nie ma domu ani kasztana przed kapliczką, nie ma pani Józefy, nie ma jej syna Staszka, który każdej robocie dał radę i bywał „pogotowiem” a to hydraulicznym, a to dekarsko – blacharskim… Przy tym wesoły i bardzo bezpośredni bywał. „Dziołcha, a kaj ty się pchos na tako zime?! Zwariowałaś?!” – wołał za mną o poranku, kiedy podczas wyjątkowo ciężkiej zimy brnęłam do pracy przez śnieżną zamieć.

Nie ma Edka, który był „od zawsze”. Rodzice żartowali, że pierwsze moje świadome słowo brzmiało „Etek”. Może to dzięki jego gołębiom tak dobrze umiem gwizdać?

Nie ma pana Tadeusza, uczynnego i jak Staszek sposobnego do każdej pracy. Miewał swoje lepsze i gorsze dni, ale był człowiekiem prawym, przywiązanym do tradycji i życzliwym ludziom. Choć „góral nizinny”, potrafił śpiewać „białym” góralskim głosem. Zawsze chętny do pomocy ludziom; nigdy nie zapomnę, jak miałam z nim okazję wracać do domu… furmanką (bo akurat autobus nie jechał) i…traktorem („Siadoj, Maryś, pomału pojade, żeby cie nie trzęsło”).

Nie ma wujka Władka – porządnego, cenionego rzemieślnika, który – choć już sam „nie gospodarzył” i już słabego zdrowia, niemłody człowiek – z dobroci serca , pomagając zebrać z pola słomę, wszedł na wóz (no, bo przecież przed burzą, trzeba szybko, każde ręce – młode czy stare – potrzebne!) i… to była jego ostatnia doczesna praca…

Nie ma pana Stanisława, mężczyzny z klasą, eleganckiego, starszego pana i nie ma jego córki ani zięcia, którzy rozstali się z naszą drogą stanowczo za wcześnie…

Nie ma pana Mieczysława, który, mieszkając blisko boiska sportowego, żył lokalnym sportem. Jeden i drugi – bardzo byli zaprzyjaźnieni z moim tatą, choć z panem Mieczysławem tato miał w dorosłym życiu etap „niegadania”, by na koniec – do śmierci – bardzo się przyjaźnić. O, jakże pan Mieczysław zazdrościł mojemu tacie wnuków! Jakże cieszyłby się ze swoich… – urodziły się już po jego śmierci… Bardzo mi brakuje żony pana Mietka – pani Marysi. Miała dar rozmawiania w taki sposób, że nie czuło się dystansu, jaki zwykle stwarza wiek. Doskonała kucharka, piekarka, na wszystkie kuchenne sytuacje miała swoje sposoby i chętnie się nimi dzieliła „Tak se, dziołcho, zrób… do polewy czekoladowej dodej trochę kartoflanki. Zsiądzie sie i bedzie gładka”. Wiele razy pytałam ją o przepisy na ciasto. Zawsze się udawało. Znała się na rzeczy! Piekła ciasta na moje wesele…

Nie ma pana Stanisława ani jego żony Julii, starszych państwa, którzy niejeden wieczór zimowy spędzili u nas na sąsiedzkich pogawędkach – mężczyźni grali wtedy zazwyczaj w karty. Nie ma też ich syna Stanisława – odszedł niespodziewanie w pewien jesienny wieczór, za wcześnie… Kiedy urządzaliśmy świniobicie, nosiło się w szafliku kiełbasę do wędzenia właśnie do nich, bo mieli koło domu świetną, wypróbowaną wędzarnię, a poza tym pan Stanisław znał się na tym jak mało kto.

Nie ma pana Bolka ani jego życzliwej, gospodarnej żony, pani Stasi. Zawsze przyjaźnie nastawieni byli do ludzi; tak miło było przystanąć przy ich furtce wracając z autobusu, by choć słówko z nimi zamienić…

Nie ma pana Władysława ani pani Stefanii – zawołanych gospodarzy, takich, co to konie trzymali, więc we wsi bardzo się liczyli i bardzo byli potrzebni. Znali się na uprawie roli, umieli innym w tej kwestii doradzić.

Nie ma moich sąsiadek Antonin… Już nie powtórzą się te niezwykłe popołudnia i wieczory wypełnione opowieściami o dawnych czasach… Antonina – moja chrzestna ( tak, tak – na starej drodze sąsiedzi trzymali sobie dzieci do chrztu – byli dla siebie jak rodzina!) była tak pracowita, że kiedy już na starość brakowało jej sił i trudno było jej się schylać, trawę dla królików zbierała, poruszając się na kolanach, byle tylko nie być bezczynną i bezużyteczną…

Ciotka Antośka z kolei – kobieta „światowa”, ludowa poetka, zwiedziła kawał świata. Choć przez wiele lat cierpiała z powodu niegojących się ran, chore nogi zaniosły ją i na wieżę Eiffla, i do Ziemi Świętej , i w wiele innych, pięknych miejsc.

Nie ma ich mężów – mojej chrzestnej – Michała, który nosił w sobie pamięć wielu dramatycznych, wojennych przeżyć. Nie dzielił się nimi, więc nikt nie traktował poważnie tego, dlaczego – jeszcze tyle lat po wojnie – „po kielichu” śpiewał i mówił po niemiecku i po rosyjsku…

Z kolei mąż ciotki Antośki, Władysław, zawsze elegancki, flegmatyczny – żartowaliśmy, że na sumę chodził „pięć po jedenastej”, nigdy się nie spieszył – taki nienagannie ubrany, w kapeluszu – trochę już „nie z tej epoki”. Był spokojny, ale do czasu. Pamiętam, że kiedyś, jako uczynny i pracowity sąsiad coś u nas naprawiał – bodajże drzwiczki do kurnika. Oaza spokoju – w pewnym momencie zaklął szpetnie , rzucił młotek na ziemię i poszedł sobie – nie mógł ścierpieć, że indyki „przedrzeźniały go”, kiedy sobie pogwizdywał i stukał młotkiem…

Nie ma rodziców – mamy, która nie usiedziała bezczynnie i podśpiewywała różne przyśpiewki… Kołaczą się teraz w mojej pamięci, czasem się przypomną ni stąd ni zowąd… Taty, który czytał jeszcze w południe tego dnia, którego wieczoru już nie doczekał…

Nie ma tylu innych, trudno wszystkich wymienić…

Ludzie odchodzą, ale na starej drodze życie jednak się toczy.

Słychać szum samochodowych opon, kręcą się po niej kółka dziecięcych wózków popychanych przez młode mamy, stukają kijki do nordic walking, hurgoczą deskorolki. Młodzi nadal nazywają tę drogę „stara”, choć może nie do końca wiadomo, dlaczego.

Tylko nikt już nie pyta: „Cóż tam słychać w pięknym świecie?” No, ale czyż ten świat ostatnio nie zrobił się jakby trochę mniej piękny?

Maria Balcer

Zachęcam przytkowian z innych rejonów do spisania takich wspomnień.